W pełnym brzmieniu tytuł powinien zawierać również Backą Hutę, z której wyruszył na wyprawę Andrzej Klinkosz no i oczywiście Gowidlino, gdzie ja się dołączyłem. W środę 3 lipca nie zdawaliśmy sobie jeszcze sprawy ile nas czeka po drodze przygód, spotkań, miłych niespodzianek, wyzwań, ile potu trzeba będzie przelać, żeby szczęśliwie dojechać do celu. Nie wiedzieliśmy również kiedy uda nam się dotrzeć wiecznego miasta, gdyż z założenia mieliśmy pokonywać odcinki o takiej długości, na jakie wystarczy nam sił. Trasa naszego rajdu powstała w około 15 min – najpierw wyznaczył ją program, później po lekkich modyfikacjach została przeniesiona na samochodowe mapy w skali 1:650000. 23 lipca, po 21 dniach podróży z jednym dniem przerwy w Austrii po ośmiu dniach jazdy, pokonując odległość 2243 km szczęśliwi, ale zmęczeni docieramy do Rzymu. Warto było!
Zapraszam zatem do poczytania o naszych przygodach, codziennych zmaganiach, radości podróży i spotkanych ludziach…
I-IV dzień – 3-6.07.2013 r.
Pierwsze cztery dni naszego rowerowego wypadu kierujemy ku Częstochowie. Przebieg trasy identyczny jak podczas pielgrzymki rowerowej sprzed dwóch lat. Z Gowidlina wyjeżdżamy o 8.45 kierując się na Sulęczyno. Pierwszą przerwę robimy po przejechaniu 35 km! Pogoda nam dopisuje, 28 st., bez opadów. Po 182 km dojeżdżamy do naszych przyjaciół w Wieszkach k. Chobielina. Tu jak co roku u Justyny i Rafała możemy liczyć na prysznic, ciepłą kawę i coś jeszcze… Nasz namiot rozkładamy wśród drzew w przydomowym ogródku.
Nasze rowery wędrują do garażu. Dzisiaj „na świeżości” pokonaliśmy najdłuższy odcinek, 182 km. Wieczorem miłą pogawędkę ucinamy z rodzicami właściciela domu. Rozmawiamy o wszystkim. Takie tam ploteczki…
Pogoda się nie zmienia przez kolejne trzy dni. Wzrasta jedynie temperatura. Dzisiaj słupek wzbija się na wysokość 32 st. Jak najszybciej chcemy dojechać do Lichenia. Wyjeżdżamy o 6.45. Kilometry uciekają i uciekają i tak o 15.30, jadąc ostatnie kilometry nowo poznaną trasą, jesteśmy nad J. Licheńskim.
Tu urządzamy sobie półgodzinną kąpiel w koszulkach i spodenkach. Pogoda nieco się psuje, w oddali słychać już grzmoty – czas się zbierać. Po zakwaterowaniu ruszamy na obiad do domu pielgrzyma Arka. Zanim raczymy się posiłkiem zastaje nas burza z gradem. Taka konkretna burza! Chwilowo chowamy się w sklepie z dewocjonaliami. Wieczorem uczestniczymy w apelu, który uświetnia cudowny głos naszej ulubionej organistki.
Wczorajsza burza w Licheniu była chwilowa i gwałtowna, choć nieco oczyściła powietrze. Od 6.30 do 13.00 mamy już na koncie 100 km. Droga jest bardzo dobra. Przeszkadzają tiry, które jadą jeden za drugim. Nikt na nas nie trąbi lecz nagminnie zdarza się wyprzedzanie „na trzeciego”. Jadąc z bagażem wykonywanie szybkich manewrów nie jest rzeczą tak prostą jak by się mogło to wydawać. W Sieradzu jemy obiad za 8.50 zł – kompot, zupa, drugie danie. Zamawiamy też kawę i lody! No co? Chyba się nam należy?! Na koniec dnia mamy już 156 km na koncie. Jesteśmy w miejscowości Szczerców. Czas poszukać naszego dzisiejszego lokum. Wjeżdżamy do centrum i widzimy drzwi otwarte w miejscowym gimnazjum. Normalnie nas zapraszają! Miłe panie sprzątaczki pozwalają się nam wykąpać. Pierzemy też nasze koszulki i spodenki. Tuż za płotem rozpościera się teren Parafii Narodzenia Najświętszej Maryi Panny. Wprost idealne miejsce na rozłożenie naszego namiotu. Pozwalamy sobie zatem na zapukanie do drzwi miejscowego księdza proboszcza. Ks. Jarosław Kłys bez zająknięcia zgadza się na rozbicie naszego namiotu na trawniku za domem katechetycznym. Pyta też o to czy nie chcemy czegoś do jedzenia i picia. My wcześniej zrobiliśmy zakupy w miejscowej Biedronce. Dlatego dziękujemy za propozycję. Zdejmujemy rzeczy z rowerów, powoli zaczynamy rozkładać namiot. Podchodzi do nas powtórnie ks. Jarosław i pyta czy musimy nocować w namiotach? My odpowiadamy, że nie, ale nie mamy innej alternatywy. I wtedy to otrzymujemy propozycję zamieszkania w domu katechetycznym, którą z radością przyjmujemy. Okazuje się, że nie dość, że są tam normalne łóżka do spania to również znajduje się tam kuchnia oraz łazienki. Ksiądz powtórnie pyta nas czy nie chcemy czegoś zjeść i wypić oraz czy nie chcemy się wykapać. Postawę ks. Jarosława zapamiętamy. Była ona dla nas postawą budującą i pozytywnie nas nastawiła do dalszej wędrówki.
O 6.20 jesteśmy już przygotowani do jazdy. Dzisiejsze 66 km pokonujemy do 10.07. Mijamy znak Częstochowa.
Zakwaterowanie znajdujemy w naszym stałym miejscu czyli w domu pielgrzyma u Sióstr Miłosierdzia Bożego Św. Wincentego a Paulo. Polecamy to miejsce. Jest przyjazne, siostry są miłe, uprzejme. Ponadto bez problemu można tu zostawić w piwnicy rowery. Po kąpieli i posiłku ruszamy w trasę. Chcemy się też ubezpieczyć w jakimś biurze podróży czy gdziekolwiek, ale okazuje się, że w soboty punkty te są czynne tylko do godz. 14.00 i nic z tego! W Częstochowie spotykamy też grupę pielgrzymów z Sierakowic i okolic zmierzających do Medziugorie. Andrzej zostaje na mszy o 15.00 razem z grupą. Ja czuję duże zmęczenie, bolą mnie uda i mam przetarte pachwiny. To chyba wynik zmęczenia ostatnimi tygodniami (dwa tygodnie wcześniej z uczniami byłem na rowerach w Częstochowie; tydzień wcześniej wędrówki po Tatrach). Staram się odpocząć i do rana nie ruszam się z pokoju. Tak naprawdę to przydał by się teraz dzień odpoczynku.
Andrzej jeszcze wieczorem rusza na Apel Jasnogórski, a następnego dnia z samego rana na odsłonięcie Cudownego Obrazu na 6.00. Mam nadzieję, że siostry nie będą tego czytały, ale w pokoju uruchamiamy po raz pierwszy naszą kuchenkę na paliwa (super sprawa na trasę; opis kuchenki później) i postanawiamy zrobić jajecznicę z kiełbasą i szczypiorkiem.
Niestety okazuje się, że kuchenka ta nie nadaje się do pomieszczeń zamkniętych i w pokoju mamy ogólne zaczadzenie! Jajecznica (z 10 jajek!) nam smakuje jak żadna inna wcześniej zjedzona, ale okupiona zostaje smrodem w pokoju.
V dzień – 7.07.2013 r.
Po zjedzeniu śniadania postanawiamy jednak ruszyć. Stawy i mięśnie na tyle odpoczęły, że da się daje pedałować. Pogoda wciąż nam sprzyja. 28 st., bez opadów, słoneczko grzeje aż się miło jedzie. Z Częstochowy kierujemy się na Kędzierzyn Koźle i dalej na przejście graniczne w Branicach. Trasa jest doskonała. Lekki spadek, bez dziur i wybojów. Bardzo dobrej jakości. Po drodze zatrzymujemy się na w lesie na jagodach jak również na marchewkowym polu.
Po drodze przejeżdżamy przez Jemielnicę, w której duże wrażenie robi park oraz jego okazałe obiekty pocysterskie.
Ok. 19.00 docieramy do Głubczyc, kilka kilometrów od granicy z Czechami. Tu postanawiamy przenocować, tym bardziej, że ostatni odcinek okazał się sporym podjazdem i odebrał troszkę sił. Nocleg znajdujemy w miejscowej katechetce, gdzie mamy dostęp do prądu jak również do łazienki. Ułatwia nam to znacznie wieczorną toaletę i pranie brudnych rzeczy. Ks. Michał Ślęczek bez problemu pozwala nam na zakwaterowanie się. Z uwagi na wcześniej zaplanowany wiec z okazji 70. rocznicy wydarzeń na Wołyniu tkwimy przed domem parafialnym 2 h. Prawie zasypiamy. Przydało by się położyć, ale nie ma gdzie!
Naprzeciwko katechetki znajduje się okazały kościół p.w. Narodzenia Najświętszej Maryi Panny w Głubczycach, który w 2009 r. obchodził swoje 750-lecie istnienia.
VI dzień – 8.07.2013 r.
W trasę ruszamy dopiero o 9.10. Powód? Trzeba się ubezpieczyć. Ostatni dzień w Polsce. Ku naszej uciesze okazało się, że tuż obok katechetki znajduje się kancelaria biura ubezpieczeniowego! Jak znalazł! U pana Krzysztofa Jarosza – agenta ubezpieczeniowego jesteśmy pierwszymi klientami. Czekamy na odpalenie kompa. Ubezpieczamy się na 23 dni (do końca miesiąca lipca) w Ergo Hestii na kwotę 150.000 zł kosztów leczenia, NNW 20.000 zł, odpowiedzialność cywilna do 100.000 zł, bagaż 1000 zł – wariant holiday charter. Suma do wpłaty 117 zł + 2.5 zł kosztów przelewu. Dużo, niedużo ale ubezpieczyć się trzeba. W pakiecie mamy też inne usługi np. transport zwłok do Polski – ale mam nadzieję, że nie trzeba będzie z tej opcji korzystać. Szkoda, że nie można ubezpieczyć naszych bagaży na większą kwotę. W przypadku kradzieży rowerów, czy sakw można się tylko popłakać i wracać do domu i zbierać na następne.
Z Głubczyc kierujemy się na Branice. Początkowo trasa jest bardzo trudna. Kilkukilometrowy podjazd z 12 % nachyleniem. Temperatura na liczniku 28 st. O godz. 11.00 przy miejscowym hipermarkecie, w parku, jemy sobie kurczaka z rożna. To taka chwilka przyjemności na pożegnanie z Polską. Przekraczamy granicę Polsko-Czeską.
O 13.00 mamy zaledwie 30 km na liczniku. To bardzo mało jak na nasze wcześniejsze osiągi. Kolejny odcinek trasy biegnie z góry serpentynami. Te 9 km mija bardzo szybko, poruszamy się z prędkością 55 km/h. Widoki są przepiękne, ale trzeba uważać na drogę. Kierując się na Olomuc przejeżdżamy przez Mladecko, Moravskŷ Beroun i Šternberk. W Šternberk robimy zakupy na wieczór i jutrzejsze śniadanie.
W Olomouc „troszkę” się pomyliliśmy i udało nam się wjechać na drogę szybkiego ruchu. Wydaje się, że to nie do końca nasza wina, gdyż nagle droga, którą mogliśmy jechać zamieniła się bez oznakowania w trasę dla rowerów nie przeznaczoną. Zresztą to nie nowość w Czechach (i jak się później okazało we Włoszech też). Na trąbienie ze trony kierowców nie trzeba było długo czekać. To znak, że coś jest nie tak! Pozostało nam nic innego jak zjechać na pobocze i przez miedzę między polami, na których rosło żyto dostać się na ulicę biegnącą nieopodal.
W godzinach wieczornych docieramy do miejscowości Olšany u Prostějova. Udajemy się do miejscowego księdza. Jednak tu doznajemy pierwszej porażki. Ksiądz odmawia nam noclegu, nawet na podwórku, ogrodzonym szczelnym, dwumetrowym, ceglanym płotem.
Naprzeciwko zauważamy podwórko z dużym zielonym terenem. Wchodzimy tam i ku naszemu miłemu zaskoczeniu w oddali widzimy tam także wiatę z krzesłami, kran z wodą i mały ogródek. Pod wiatą imprezkę urządzili sobie miejscowi mieszkańcy w liczbie 3 dorosłych osób i 3 dzieciaków. Takie tam sobie picie winka, palenie papierosków itp. Niestety nie pozwalają się nam rozłożyć z namiotem, gdyż jak tłumaczą nie jest to ich prywata posesja i mieszka tam więcej osób. Ale za to dzieci Ondraszek, Radek i Wasiek prowadzą nas na miejsce grze rzekomo możemy spokojnie rozłożyć nasz namiot. Leży ono nieopodal tego fajnego podwórka, tyle, że naprzeciwko cmentarza! Ale cóż?! Hmmm… Trzeba się rozkładać. Zatem kwaterujemy się.
Po chwili jednak znów przybiega do nas trójka dzieciaków i zaprasza jednak na swoje podwórko. Tu okazuje się, że zostajemy bardzo mile przyjęci. Dzieciaki biegają wokół nas, coś do nas mówią po swojemu, ale niestety za dużo nie możemy zrozumieć. Cała trójka pomaga nam przenieść po części już rozłożone rzeczy, a później z wielkim zapałem i zainteresowaniem pomaga w rozłożeniu namiotu.
Dzisiejsze 110 km choć po trudnej trasie nie dało nam aż tak w kość. Mama dwójki naszych młodych przyjaciół proponuje nam rosół z makaronem, na co oczywiście przystajemy z radością. Można się też z Nią spokojnie dogadać. Jak chce i mówi powoli to praktycznie rozumiemy się bez problemów, jeżeli zaś rozmawia po Czesku i do tego szybko, to pozostaje nam tylko kiwać głową i przytakiwać.
Rozkładamy też naszą kuchenkę. Dzisiaj w planie było zrobienie twarogu z jajkami i szczypiorkiem. Trzeba ugotować wcześniej zakupione jajka. Tu nasza pani domu spieszy z pomocą i proponuje ugotowanie jajek w swoim domu, na co zresztą przystajemy. Andrzej w tym czasie gotuje wodę do naszych ulubiony błyskawicznych zupek marki Knorr. Nasza kuchenka cieszy się szczególnym zainteresowaniem. Pokazujemy jak działa, jak się ją odpala, na jakie jest paliwa, na ile litrów gotowania wystarcza. Zaprzyjaźniamy się przez te kilka chwil na tyle, że mały Ondraszek z domu przynosi sobie w garnku zupę, siada przy nas i tak jak my konsumuje sobie kolację.
Pozostali oczywiście patrzą i wszystko bacznie obserwują. Od miejscowych z ogródka otrzymujemy świeże ziemniaki, marchewkę oraz sałatę. Tak jak w Polsce – czym chata bogata!
Trójka naszych milusińskich tak się z nami zaprzyjaźniła, że chcą z nami nocować w namiocie. Ale jakoś udaje się ich odwieść od tego pomysłu. Obiecują jednak, że z samego rana przyjdą nas pożegnać.
Andrzej wieczorną toaletę realizuje na dworze przy pompie, którą najpierw obsługują dzieci, zaś później sama pani domu. Mama Ondraszka i Waśka widząc, że się nie kwapię do kąpieli pod zimną wodą proponuje mi kąpiel pod prysznicem w swoim domu, z czego oczywiście korzystam. Zmycie z siebie potu, ciepła woda – nie ma nic lepszego na wieczór przed położeniem się do namiotu i wejściem do śpiwora.
Wieczorem, gdy słońce już skryło się za horyzontem i zrobiło się ciemno udaje się też porozmawiać z tubylcami o ich i naszym życiu. Okazuje się, że nasza nowa przyjaciółka sama wychowuje czwórkę dzieci. Dwie córki i dwóch synów. Jest Jej ciężko ale sobie radzi. Widać, że jest mocną kobietą o silnym charakterze. Nie wszystkie dzieci są też z jednego ojca co stanowi dodatkowy problem. Opowiada o zachowaniu Waśka, który ma już 13 lat i próbuje różnych rzeczy idąc w ślady swojego ojca. Bardzo Ją to smuci. Córki są już starsze i poznajemy je wieczorem kiedy wracają z pracy i z praktyki zawodowej.
Dwójka pozostałych dorosłych to małżeństwo. Ich synem jest Radek. Ojciec pracuje w zakładzie naprawy samochodów. Mama zajmuje się domem.
Niestety problemem na dzisiejszą noc są nasze rowery, których bezpieczeństwo jest przecież najważniejsze. Znajdujemy się na wylocie wioski, na podwórku przed blokiem. Pomimo przywiązania ich łańcuchem do stelaża wiaty, czuwamy przy nich przez całą noc. Nie możemy dopuścić, żeby ktoś je nam ukradł.
Dzień podróży |
Data |
Miejsce noclegu |
Liczba przejechanych kilometrów w ciągu dnia [km] |
1 |
3.07.2013 |
Wieszki – namiot |
182 |
2 |
4.07.2013 |
Licheń – agroturystyka |
127 |
3 |
5.07.2013 |
Szczerców – była katechetka |
156 |
4 |
6.07.2013 |
Częstochowa – dom pielgrzyma |
66 |
5 |
7.07.2013 |
Głubczyce – była katechetka |
141 |
6 |
8.07.2013 |
Olšany u Prostějova – namiot |
110 |