Po pożegnaniu się ze starszą panią i jej mężem o godz. 6.00 z rana ruszamy w dalszą trasę. Gospodarze również okazali się porannymi ptaszkami, gdyż wyjeżdżają na targ z morelami. Niewątpliwie jednen dzień odpoczynku pozwolił na zregenerowanie sił, choć chyba nie do końca. Trasę za namową Polek zmieniamy na nieco dłuższą, ale z trawersem brzegu Dunaju na dłuższym odcinku. I tak jadąc przez Maissau, Hadersdorf dojeżdżamy do dużego miasta Krems. Tu tradycyjnie jemy śniadanie przy miejscowym supermarkecie, odświeżamy się.
Jeszcze nie zdajemy sobie sprawę, że dzisiaj czekają nas jedne z najpiękniejszych widoków naszej wyprawy. W Krems wjeżdżamy na ścieżkę rowerową, którą jadąc 37 km przez Spitz kierujemy się na Melk.
Ścieżka rowerowa wiedzie nas nieco zawiłą drogą, ale bajecznie piękną. Raz jesteśmy znacznie powyżej Dunaju, raz na jego wysokości. Jadąc wzdłuż tej pięknej rzeki przejeżdżamy przez centra licznych wiosek, najciekawszymi trasami, nie omijając żadnych atrakcji turystycznych – tak prowadzi nas ścieżka. Często się zatrzymujemy uwieczniając to wszystko na zdjęciach.
Trudno to opisać, ale czujemy się tak, jakbyśmy byli częścią jakiejś pocztówki z Austrii.
Wioski zachwycają czystością, klimatycznymi, wąskimi uliczkami, setkami rowerzystów w kaskach i profesjonalnych strojach.
Dziesiątki winiarni, sklepów z winami, pamiątkami, które to jednak nie zakłócają krajobrazu. W miejscowościach zachowano także pierwotny klimat kostki brukowej i wszechobecnego kamienia. Plantacje winogron zajmują tu od strony słonecznej chyba każdy kawałek ziemi. Tu rowery mają pierwszeństwo! Trasa jest bardzo łatwa do pokonania, gdyż przewyższenia są niewielkie, rzędu 20 m. Chciałoby się tu pozostać…
Ludzie są tu niezwykle uprzejmi i zawsze gotowi do pomocy.
Podczas jednego z postojów podchodzi do nas właściciel winiarni obok której się zatrzymaliśmy i zaprasza do swojego królestwa. Tu w podziemiach pokazuje nam maszyny służące do wyciskania winogron, sprzęt do butelkowania oraz ogromne beczki służące go przechowywania wina.
Albert wyjątkowo życzliwie nas przyjął. Gdyby nie bariera językowa pewnie konwersacja trwała by znacznie dłużej.
Nieco później spotykamy dwóch Polaków pracujących w miejscowej winiarni. Po krótkiej rozmowie chcemy jechać dalej, ale okazuje się, że Andrzej złapał kapcia. Tu warto dodać pierwszego kapcia, a przejechaliśmy już ponad 1000 km! Okazało się, że cierń od róży przebił dętkę. Przystępujemy zatem do wymiany.
Andrzej szybko doprowadza swój rower do stanu używalności i gdy chcemy już wystartować, młody Polak zaprasza nas do winiarni i pokazuje linię produkcyjną.
Sam właściciel stoi przy maszynie i butelkuje wino. Dają nam też skosztować swoich wyrobów!
Dojeżdżając do Melk skręcamy na Loosdorf, a później przez Kilb kierujemy się na Kirchberg a.d. Pielach. Ten ostatni etap trasy pokonujemy w sporej części pierwszymi serpentynami – na pieszo.
Nachylenie jest duże, jesteśmy już po całym dniu jazdy i siły nas powoli opuszczają. Tak naprawdę jazda na siłę nie ma sensu. Zbyt dużo tracimy energii jadąc z prędkością 10 km/h, a efekt jest znikomy. Już lepiej prowadzić z prędkością 5 km/h i podziwiać widoki! Docieramy do najwyższego wzniesienia o wysokości 622 m.
Mamy bardzo niewiele wody w bidonach, ale miły i uprzejmy pan napełnia nam je butelkowaną wodą.
Ostatni odcinek to zjazd 250 m z wysokości.
Po kilku minutach docieramy do wioski Kirchberg, gdzie postanawiamy się zakwaterować. Łąki użycza nam miejscowy gospodarz. Wodę pozwala nam pobierać z kranu znajdującego się na chlewie. Tam też się wieczorem myjemy i pierzemy (a raczej płuczemy) nasze koszulki i spodenki. Jest 20.30 i zaledwie 17 st. Rowery dzięki uprzejmości młodego gospodarza ustawiamy na jego podwórku, tuż przy maszynach. Wieczorkiem gotujemy sobie ryż, zupę. O 22.30 jesteśmy już w namiocie i prawie śpimy…
XI dzień – 13.07.2013 r.
Znajdujemy się u podnóża Alp. Słowo Alpy robi wrażenie. Teraz czeka na nas przeprawa przez pasma górskie. Ale damy radę! Andrzej jak zawsze wstał o 4.30, albo i wcześniej, ja dopiero o 6.10. z rana gotujemy sobie jeszcze zupę i dojadany wczorajszy ryż. Ruszamy. Początkowo poruszamy się z prędkością 15 km/h. Jest lekko pod górę, ale stromizna jest niewielka. Trasa biegnie wzdłuż rzeki Pielach.
Coś niewyobrażalnie pięknego… Jesteśmy w raju… Temperatura nie przekracza 14 st., bliskość rzeki sprawia, że powietrze zawiera dużo wilgoci i potęguje to uczucie chłodu. Wzdłuż naszej trasy ciągnie się linia kolejowa, która to czasami znika nam w wydrążonych w skale tunelach to pojawia się na bardziej otwartej przestrzeni.
Jedziemy wzdłuż trasy 39. Niestety trasa zaczyna się wznosić pod coraz to większym kątem (obecnie 10%) i jazda na rowerze staje się już bardzo uciążliwa i nie stanowi przyjemności. Prowadzimy zatem nasze „koła” przemierzając kolejne kilometry.
Docieramy do Puchenstuben gdzie pora zrobić sobie przerwę. W miejscowej restauracji ładuję akumulator do mojego aparatu fotograficznego.
Tu na parkingu przygotowanych specjalnie dla rowerzystów i pieszych spędzamy około godziny. Nieopodal, schodząc schodkami do piwnicy przygotowano łazienkę przeznaczoną dla rowerzystów. Można tu wziąć prysznic, jest wc oraz bieżąca woda, również ta, która nadaje się do picia. Coś niewyobrażalnego jak na warunki polskie, ale z czasem…
Dalej kierujemy się drogą nr 28 się na Gössing oraz Reith, a następnie drogą nr 20 na Mariazell. Trasa jest trudna dla nieprzygotowanych kondycyjnie cyklistów. Większość trasy pchamy nasze rowery pod górę. W Josefsbergu jesteśmy już na wysokości powyżej 1100 m. jest pięknie, ale droga jest naprawdę wyczerpująca. Nieco później czeka na nas uroczy zjazd serpentynami, który jednak nie rekompensuje nam trudnego podejścia.
W Mariazell znajdującym się na wysokości 868 m robimy zakupy na dzisiaj i na jutro rano. Jestem wykończony. Kierujemy się na Gollrad – trasa nr 20. Szosa prowadzi nas wzdłuż rzeki Salza, która napełnia powietrze wilgocią.
W Gollrad mam już dzisiejszego dnia powyżej… Powoli przestaje to być zabawnie, a pokonywanie kolejnych kilometrów staje się skrajnie wyczerpujące. Wiem jednak, że i tak musimy przejść te kilometry i to utrzymuje nas przy trwania na jezdni.
Jesteśmy już na wysokości 1124 m, do przełęczy pozostało nam 100 m przewyższenia. Powoli robi się ciemno. Zjeżdżając na lewo 200 m pytamy właściciela gospody o możliwość rozłożenia namiotu na jego posesji. Właściciel nie mówi po angielsku, więc jego młodszy przyjaciel (obcykany w języku angielskim) bierze sprawę w swoje ręce i lokuje nas na skarpie. Razem z właścicielem powadzi mnie także do miejsca gdzie możemy się umyć i pobrać wodę do picia. Oczywiście opowiadamy o naszej trasie, przejechanych kilometrach i również tych pozostałych – których jest wciąż jeszcze więcej. Nasza opowieść wzbudza zainteresowanie miejscowych. Jesteśmy w miejscowości Seeberg.
W oddali widać szczyty Ringkamp 2153 m oraz wyższy Hochschwab 2277 m. Po rozlokowaniu się młodszy pan podchodzi do naszego namiotu i proponuje nam 2 butelki piwa, na co oczywiście przystajemy. No cóż, Andrzej piwa nie pija, więc ja mogłem się cieszyć 2 butelkami zimnego browarku. Ostrzega nas również, że w nocy temperatura może spaść nawet do 6 st.! Jak co wieczór siadam do stołu (jeżeli jest) i staram się na bieżąco opisywać nasze podboje. Piszę na tyle na ile pamiętam, posiłkuję się mapkami otrzymanymi w punktach informacji turystycznej. Piszę na tyle na ile starcza mi danego dnia sił. Tym razem lokuję się na ławkach przy gospodzie gdzie rozbiliśmy namiot. Nagle z gospody wychodzi nieznajomy pan i proponuje po angielsku piwo Puntigamer Das „bierige” Bier dla mnie i mojego kolegi. Ja przystałem na propozycję, ale za Andrzeja piwo podziękowałem. Oczywiście wypiłem półlitrowe, zimne piwko ze smakiem, a butelkę zostawiłem tam gdzie dobroczyńca wskazał, czyli tuż przy wejściu do karczmy.
Temperatura na liczniku spadła do 8 st. Trzeba kłaść się spać. Jest dopiero 21.10, a my już w namiotach. Rowery związujemy linką i kładziemy tuż u wejścia do naszego namiotu.
ps
Podobno zasnąłem natychmiast. Chrapałem całą noc. Po raz pierwszy z rana czułem, że się wyspałem. Ciekawe dlaczego?
XII dzień – 14.07.2013 r.
Wyjeżdżamy o 7.10. Po kilkusetmetrowym podejściu jesteśmy już na najwyższym punkcie na jaki musieliśmy się wspiąć podczas całego wyjazdu Seehöhe 1254 m.
Postanawiamy zrobić zdjęcia. Niespodziewanie podbiega do nas miła sportsmenka i proponuje zrobienie zdjęcia.
W dodatku wie dokąd zmierzamy bo widziała nas wczoraj pod namiotami i co nie co się o nas dowiedziała. Teraz czeka na nas miła niespodzianka. Zjazd o długości około 45 km z niezapomnianymi, alpejskimi widokami. Niestety nachylenie czasami przekracza 14 %. Trzeba uważnie śledzić przebieg drogi, gdyż o wywrotkę na zakrętach nie jest trudno. Zjeżdżamy do wysokości 380 m – tak wskazuje nam licznik. Bardzo trudny zjazd, wymagający odpowiedniego używania hamulców. Nawet ręce już bolą od ciągłego zaciskania dłoni na manetce.
Kierujemy się na Loeben przez Bruck A.D. Mur. Bruk jest dużym miastem. Mnóstwo rozkopanych ulic – sezon na roboty. Czujemy się jak w Polsce, największe prace remontowe realizowane są w szczycie sezonu. Dokładnie analizujemy sobie mapę. Trwa to chwilę. Nagle pojawia się pan w średnim wieku, z przeciętnym rowerem, ubrany w dżinsy i bawełnianą koszulkę i pyta nas – dokąd zmierzamy?
Ja pokazuje mu na mapie nasz cel. On macha do nas ręką wskazując, żebyśmy pojechali za nim! Coś niesamowitego! Przeprowadza nas przez całe Bruk, Leoben prowadząc nas przez ponad 10 km. Zatrzymuje się dopiero na początku ścieżki rowerowej, którą to jadąc prosto przez ponad 40 km docieramy do Fohnsdorf.
Było to niesamowite przeżycie, gdyż tak zupełnie bezinteresownie, zupełnie obca osoba nam tak bardzo pomogła. Po drodze pytają nas inni rowerzyści (mijając nas, jadąc obok nas), skąd jesteśmy, dokąd zmierzamy? W sumie ciężko było cokolwiek z siebie wykrztusić, gdyż nasz rowerowy przewodnik pędził różnymi miejskimi uliczkami po 25 km/h, co powodowało, że z naszym obciążeniem niekiedy ciężko było go dogonić! Co chwilkę zerkał jednak za siebie, czy aby nas nie zgubił J . Ta jego bezinteresowność dała nam dużo do myślenia. Sam zadałem sobie pytanie – czy ja na jego miejscu zachowałbym się tak samo? Czy też pojechałbym z nieznajomymi przez ponad 10 km, zjeżdżając z wysokości kilkaset metrów? Moja odpowiedź niestety nie była twierdząca. Pokazał bym na mapie kierunek i … Troszkę zrobiło mi się wstyd z tego powodu. Czas na poprawę…
Dzisiejsza trasa – najpierw zjazd z góry przesycony alpejskimi klimatami i widokami, później kilkadziesiąt kilometrów wzdłuż rzeki Mur, przepływającej raz po prawej raz po lewej naszej stronie była wyjątkowa i niezapomniana.
Spotkanie miłego pana, naszego rowerowego przewodnika po Bruk potwierdziło podejście Austriaków do rowerzystów i klimat tego kraju pozytywnie nastawiony do uprawiania tego sportu.
Dzisiaj mamy niedzielę. Żaden ze sklepów nie jest otwarty. Otwarte są tylko nieliczne bary i stacje benzynowe, których na trasie za dużo nie spotkaliśmy. Dobrze, że mamy zapas jedzenia na cały dzień, bo byłoby ciężko. Podobno nikt z niejedzenia przez jeden dzień jeszcze nie umarł, ale nie chcielibyśmy być tymi pierwszymi przypadkami. To przestroga dla nas, że trzeba się zawsze w sobotę zaopatrzyć w prowiant!
Przejechanie tych 113 km przy temperaturze sięgającej 25-30 st. odbyło się bez większych przeszkód. Ostatni odcinek trasy choć ciągnął się kilkadziesiąt kilometrów pod górę to jednak miał łagodny charakter.
W Fohnsdorf pomocy w znalezieniu miejsca noclegowego udziela nam starsze małżeństwo. Pan sobie biega, a jego małżonka jedzie tuż obok niego na rowerze. Oboje ubrani w profesjonalne, termiczne stroje. Coś wspaniałego! Takich par spotkaliśmy w Austrii mnóstwo. Widać, że kultura na sport, na bieganie, na jazdę na rowerze jest czymś naturalnym w tym kraju. Zachwyca to, że ludzie 50+, 60+, 70+ czynnie uprawiają sport, ale dziwi, że osób w wieku 20-35 lat jest na drogach niewiele (pomijając profesjonalnych rowerzystów, których są setki).
Nasze rowery mocujemy do przyczepy, a sami wchodzimy do namiotu na zasłużony odpoczynek.