Przedszkole, Szkoła Podstawowa, Gimnazjum w SZOPIE
This movie requires Flash Player 9
Szopa na mapie

Wyprawa do Rzymu – 13-17 dzień

Zapomniałem dodać, że wczoraj położyliśmy się spać bez wieczornej toalety. Nie mieliśmy dostępu do bieżącej wody. Troszkę wstyd, ale cóż – życie!

Z Fohnsdorf kierujemy się na drogę nr 114a, gdzie przejeżdżając przez miejscowośc St. Georgen ob. Judenburg udaje nam się wjechać na ścieżkę rowerową prowadzącą przez supernowoczesny most przeznaczony dla ruchu rowerzystów i pieszych.

To co przykuło naszą uwagę to ryby łososiowate wielkości ok. 70 cm, które ławicami zalegały pod mostem. Wystarczyło wrzucić kawałek chleba i od razu chmara ryb rzucała się na jedzenie.

Wjeżdżamy na 317-tkę. Po drodze mijamy park wód termalnych Wilbad Einöd. Tuż przy trasie przepływa potok, w którym myjemy swoje rzeczy i nadrabiamy wieczorną i poranną toaletę. Teren nas otaczający zachwyca pięknem  przyrody, zadbaniem, wszechobecnymi ścieżkami rowerowymi oraz zamkami na urwiskach.

Jednym z najbardziej okazałych i pięknie położonych jest zespół warowny w miejscowości Friesach.

Ścieżka rowerowa jak zawsze prowadzi nas nie przy głównych trasach, lecz często zbacza pokazując nam miejscowe zabytki i atrakcje. Tego wszystkiego nie udało by się zwiedzić, dotknąć, gdyby nie te kilka dodatkowych kilometrów dla których warto poruszać się ścieżkami rowerowymi. Dzięki bardzo dobremu oznakowaniu nie sposób się tu zgubić. Trzeba tylko bacznie obserwować otoczenie i szukać kolejnych wskazówek.

Jadąc już 93-ką wzdłuż rzeki Gurk mijamy bajkowo położony Stassburg.

Dzisiejsza droga nie była tak łatwa do pokonania. Zmęczenie alpejskimi trasami daje się we znaki. W sumie to chcieliśmy dojechać dzisiaj do Villach, ale teraz wiemy że się nie uda.

W Neualbeck dzięki uprzejmości miejscowych gospodarzy rozbijamy namiot i nocujemy. W chlewie mamy dostęp do bieżącej wody.

Z ciekawostek na jakie napotkaliśmy na trasie można wymienić znaki informujące o godzinach mszy świętych w miejscowych kościołach. To coś czego się u nas nie spotyka. Choć w sumie ostatnio przejeżdżając przez Chwaszczyno zauważyłem plakat informujący o godzinie niedzielnej mszy w miejscowym kościele. Ale plakat to nie to samo co oficjalny znak informacyjny.

 

XIV dzień – 16.07.2013 r.

Jeden z piękniejszych dni pod względem widokowym, licznych atrakcji (mosty, tunele), spotkanych ludzi. Pierwszy odcinek z Neualbeck do Feldkirchen pokonaliśmy dość szybko. Jadąc wzdłuż rzeki Gurk, temperatura powietrza spadła nam do 9 st. Jak na poranek było dość zimno.

Pokonując ponad 20 km docieramy do Steindorf gdzie z nieukrywanym entuzjazmem kierujemy się nad brzeg jeziora Osstacher See. Tu korzystamy z uroków słonecznego dnia i jeziora, tak długo przez nas oczekiwanego. W końcu możemy się wykąpać! Nasze ciała leżąc na wodzie, mającej pewnie z 25 st., odpoczywają sobie w najlepsze. Bezchmurne niebo, temperatura powietrza przekracza 30 st. Nie żałujemy sobie czasu. Spędzamy tu ponad godzinę. Następnie jadąc 94-ką kierujemy się na Villach.

Pora na drugie śniadanie. W Villach w miejscowym markecie robimy zakupy i jak zawsze pałaszujemy jedzenie na trawniku tuż obok. Nagle spostrzegamy samochód z przyczepką na polskich blachach, w dodatku z Gdańska, który ma troszkę problemów z wyjechaniem z parkingu. Po chwili z samochodu wychodzą ludzie w kolarkach, z którymi nawiązujemy kontakt. Okazuje się, że przyjechali tu na wypoczynek. Pochodzą z Gdańska, Żukowa, Tczewa i okolic. W przyczepce mają rowery, którymi sobie podróżują po okolicznym terenie robiąc dziennie po kilkadziesiąt kilometrów. Mieszkają w  hotelu. Zapoznajemy się, wymieniamy nasze doświadczenia, cykamy pamiątkowe fotki. Niesamowitą rzeczą jest, że nasz nowy kolega, z Żukowa wyciąga tabakierę i częstuję wszystkich kaszubską tabaką! Kaszubska tabaka przywędrowała do Villach! Coś niesamowitego!

Przejeżdżając przez miasto zauważamy sklep rowerowy z możliwością naprawy rowerów. Właściciel zgadza się na uzupełnienie mojego koła w brakujące szprychy, ale muszę poczekać 1.5 h bo właśnie rozpoczęła się siesta i sklep zostaje na ten czas zamknięty. Czekamy na zewnątrz. Temperatura wzrasta do 38 st. Tuż po przerwie otrzymuję mój rower w pełni sprawny. Psychicznie też już będę mógł odpocząć i nie martwić się o ewentualne problemy z rowerem.

Przy wyjeździe z Villach duże wrażenie robią paralotniarze. Co około 1 min ktoś ląduje na wyznaczonej łące, to z instruktorem, to sam. Czuje się, że to miasto żyje sportem. Ludzie biegają, jeżdżą na rowerach, uprawiają sporty wodne.

Mijają kolejne kilometry pełne niezapomnianych widoków.

Granicę austriacko-włoską przekraczamy w miejscowości Tarvisio. Jesteśmy szczęśliwi. Dojechaliśmy do Włoch!

Analizując mapę bardzo bałem się kolejnego odcinka. Bardzo dużo zakrętów, nasza trasa przeplata się z autostradą. To mogło zwiastować liczne wzniesienia i serpentyny! Dodatkowo po obu stronach wnoszą się góry sięgające prawie 3000 m. Nieco później jednak okazało się, że były i serpentyny, były i tunele, były i przeplatanki ale…

Bezpośrednio po przekroczeniu granicy wjeżdżamy na odcinek ścieżki rowerowej biegnący po lesie. Trochę podprowadzeń, wspinaczki pod górę, ale się opłaca. Alpy odsłaniają się nam jak nigdy dotąd. Tego byśmy nie zobaczyli poruszając się samochodem po SS13. Trudno to opisać. Trudno też oddać klimat tego terenu robiąc fotki. To po prostu trzeba zobaczyć, tego po prostu trzeba samemu dotknąć…

Podprowadzając rowery pod górę mijamy wypadek rowerowy.

Grupa rowerzystów pomaga swojemu koledze, który wywrócił się na nierówności na jezdni. On sam leży na jezdni z twarzą w którą wbiło się mnóstwo żużlu. Rower tuż obok. Szprychy powypadały z przedniego koła. Za moment mija nas karetka. Za około 10 min słyszymy przelatujący śmigłowiec. Ten wypadek dał nam dużo do myślenia. Sami zjeżdżając z dużych górek zmniejszyliśmy prędkość zjazdu z 55 do 40 km/h.

Mijamy też szkołę, w której teraz obozują dzieci kolonijne. Tu proponują nam wodę i jedzenie. Korzystamy tylko z wody. Na kiełbaski z rożna trzeba było czekać z pół godziny. Robi się ciemno, musimy jechać dalej…

Kolejny odcinek obfituje w widoki. Alpy w pełnej okazałości. Mijamy liczne tunele, mosty. Najdłuższym, oświetlonym tunelem jest Katarzyna o długości 864 m. Czujemy się jak w bajce…

Wjeżdżamy w obszar tych zakrętów i serpentyn, których tak się bałem. Okazuje się jednak, że stanowią one tym razem nie podjazd, a zjazd i to całkiem spory!  Po zjechaniu 27 km z góry dojeżdżamy do Dogny, gdzie w przepięknie położonym, miejscowym pensjonacie za 50 euro (nocleg ze śniadaniem) postanawiamy się normalnie wykąpać i porządnie przespać. Uważamy, że dzisiejsze 104 km na liczniku jest wystarczającym odcinkiem.

 

XV dzień – 17.07.2013 r.

Z Dogny ruszamy o 9.30. Trzeba było wykorzystać to, że po tak długim czasie spędziliśmy noc w porządnym hotelu, śpiąc sobie na łóżkach. Z rana też zjedliśmy śniadanie, które wliczone było w cenę hotelu. Ale tu mała uwaga… We Włoszech gdy umawiacie się na nocleg ze śniadaniem, to dokładnie dopytajcie czy będzie to „włoskie śniadanie”, czy „normalne śniadanie” – to ważne!

Italian breakfast

stanowi kawę i ciastko, przeważnie jest to rogal z ciasta francuskiego z jakimś tam nadzieniem. I takie też śniadanko na początek zostało nam podane przez siostrę właściciela obiektu. Dopiero po mojej interwencji i wymienieniu miłej pani w języku angielskim produktów jakie chciałbym zobaczyć na stole otrzymaliśmy

Polish breakfast

– czyli coś konkretnego! Swoją siostrę ponaglił też właściciel hotelu, z którym na zakończenie naszego pobytu zrobiliśmy sobie zdjęcie.

To nasze pożegnanie z masywem alpejskim. Jadąc 13-stką kilkadziesiąt kilometrów zjeżdżamy z góry. Czasami spadek jest łagodny, czasami trzeba troszkę pedałować. Ogólnie kilometry mijają niepostrzeżenie. Zjazd utrzymuje się aż do Gemona del Friuli. Po drodze mijamy kolejne mosty, tunele z najdłuższym oświetlonym liczącym 1224 m.

Ewidentnie wjeżdżamy już na teren nizinny o lekkim spadku. Nic przyjemniejszego dla kolarza! Trasa prowadzi nas wzdłuż wyschniętego koryta rzeki Tagliamento. Rzadko pojawia się wątły strumyk.

Ogólnie teren nie zachwyca widokami. Typowa włoska zabudowa. Plantacje kukurydzy podlewane przez ogromne zraszacze, pola winogron i zboża.  Temperatura nie spada poniżej 40 st. O 20.30 na liczniku mam 30 st. Z Gemona del Friuli kierujemy się na drogę nr 463. Przejeżdżamy przez Spilimbergo, Casarsa Della Delizia, Portogruaro. Tu dalej drogą nr 14. dojeżdżamy wieczorem do miejscowości Santo Stino di Livenza, gdzie mając dzisiaj na koncie 125 przejechanych kilometrów postanawiamy przenocować w hotelu. Musimy się dobrze wyspać i wypocząć, żeby jutro ruszyć dalej w trasę. Nie łatwo tu znaleźć nocleg. Pytamy o lokalizację hotelu kilku przechodniów. Każdy kieruje nas na wlot na autostradę do Hotelu Da Gigi.

To widocznie jedyny hotel w tej miejscowości. Pytając o drogę jedną z pań robiącą porządki w przydomowym ogródku, opowiadamy jej dokąd zmierzamy i skąd jesteśmy – że jedziemy z Polski. Ona na to odpowiada, że „Pologne, a… Karol Wojtyła!” i w tym samym momencie kładzie prawą dłoń na swoim sercu mówiąc po włosku, że „to był jej Papież, że dalej ma Go w swoim sercu, choć już nie żyje!”. Trudno to opisać, ale było to niesamowicie wzruszające przeżycie…

 

XVI dzień – 18.07.2013 r.

Po przejechaniu 55 km w temperaturze dochodzącej do 40 st., o godz. 12.05 dojeżdżamy do Wenecji.

Jestem troszkę zniesmaczony. Dlaczego? Sam wjazd z Mestre poprzedzony jest pokonaniem odcinka mostu o długości 3850 m po bardzo uczęszczanej drodze – jedynej prowadzącej do Wenecji. Droga dla rowerzystów zamknięta i nie widać, żeby ktoś próbował ją naprawić. Choć widoki są przepiękne to przerażający smród, który aż szczypie w oczy nie pozwala nam delektować się krajobrazem.

Sama Wenecja oczywiście urzeka swoim pięknem i warto by tu było pozostać kilka dni. Miasto to jednak nie jest przyjazne rowerzystom, ani osobom niepełnosprawnym. Całkowity brak podjazdów! Schody, schody, schody! Spędzamy tu 3 h. Mieliśmy popływać gondolą, ale cena 80 euro za 40 min jest zdecydowanie zbyt wygórowana, poza tym nie mamy gdzie pozostawić rowerów.

Kierujemy się do Placu Św. Marka, chyba największej atrakcji Wenecji, ale po godzinie pokonywania schodów, przenoszenia naszych rowerów z bagażami, żaru lejącego się z nieba postanawiamy zawrócić. Pokonaliśmy zaledwie 1/3 drogi, a trzeba jeszcze wrócić! Podejmujemy jedyną, słuszną decyzję.

Po drodze spotykamy turystów, Polaków z Chicago, którzy zaczepiają nas po zorientowaniu się po koszulkach, że przyjechaliśmy tu z Polski. Podziwiają nasz wyczyn. Pani Ania kieruje nas na plażę z prawdziwego zdarzenia, gdzie moglibyśmy się wykąpać, ale tam też trzeba dostać się gondolą – rezygnujemy z propozycji.

Spotykamy też studentów z Polski, z którymi cykamy sobie fotkę. Oni przylecieli samolotem.

Z Wenecji, przez Mestre kierujemy się 309-tką na Ravennę. Ta droga jest bardzo uczęszczana. Trzeba bardzo uważać, trzeba być cały czas skupionym. Tiry pędzą jeden za drugim nie zwracając uwagi na „mrówki”. Trąbią na siebie, na nas, na wszystko co popadnie! Totalny luzik! Całkowity brak kultury! Na drodze panuje totalny chaos. Każdy jeździ jak chce i gdzie chce.

Przed miejscowością Chióggia przejeżdżamy tuż obok Laguny Véneta. Ogólnie czujemy, że przejeżdżamy obok jednego wielkiego śmietniska w dodatku strasznie cuchnącego.

Tu należy dodać, że ta część Włoch, okolice Wenecji są strasznie zaniedbane i zaśmiecone. Temperatura panująca na zewnątrz wzmaga smród.

Na około 30 km przed zakończeniem dnia spotykamy sakwiarza z Niemiec. Podróżuje ponad 4 tyg., przejechał w tym czasie prawie 2000 km. Zmierza w przeciwnym kierunku, do Wenecji. Markus jest bardzo sympatyczny, chętnie opowiada o swojej wyprawie. Zadziwia nas mnogość rzeczy jakie wiezie ze sobą na co lepsze – zwykłym góralu!

Opony zupełnie łyse. Markus twierdzi, że zmieniał je już 2 razy. To robi wrażenie!

18 lipca nie obfitował w urocze widoki. Trasa była nudna turystycznie (oprócz Wenecji). Ciągle pola kukurydzy. Teren przypomina polskie Żuławy. Kilometry mijają niepostrzeżenie. Wieczór zastaje nas bardzo szybko, a my nie mamy gdzie przenocować. Poza tym trudno się porozumieć z miejscowymi. My nie znamy włoskiego, a oni nie znają ani polskiego, ani angielskiego. Trafiamy na stację benzynową gdzie mamy dostęp do bieżącej wody, jest stół, krzesła i oświetlenie. Znajduje się ona jednak przy głównej drodze i w nocy mogłoby być niebezpiecznie. Co chwilkę przyjeżdżają kolejne samochody, które na bezobsługowej stacji tankują paliwo. Jest 22.00, a my w nogach mamy już 122 km. Szukamy jakiegoś zjazdu i po przejechaniu 1.5 km znajdujemy. Nasz namiot rozkładamy za jakąś szopą, w całkowitej konspiracji, tak żeby nas nikt nie usłyszał.

Tu jest bezpiecznie. Znajdujemy się daleko od szosy, z jednej strony jakiś ogródek, z drugiej strony mamy szopę. Jesteśmy w miejscowości S. Anna di Chioggia. Zasypiamy o 0.01.

Moja mama kończy 80 lat. Składamy Jej z Andrzejem życzenia. Niech żyje długo i cieszy się zdrowiem i witalnością. Od rana odwiedzają Ją krewni i znajomi.

Znowu nie dało się wykąpać…

 

XVII dzień – 19.07.2013 r.

Jest niesamowicie ciepło (40 st. w cieniu), żar leje się z nieba strumieniami. Jak zawsze na śniadanko kupujemy sobie arbuza, który schłodzony w lodówce doskonale gasi pragnienie i schładza organizm.

Temperaturę wzmaga nagrzana jezdnia. Nasza trasa jest niesamowicie nudna i monotonna.

Po drodze spotykamy ludzi zbierających fasolę po przejeździe kombajnu. Coś niespotykanego w naszej polskiej rzeczywistości. Ludzie podjeżdżają sobie samochodami. Wyciągają wiaderka i zbierają pozostałości fasoli z pola.

Postanawiamy do południa przejechać jak najwięcej kilometrów. Tak też się dzieje. Do 13.00 pokonujemy odcinek 80 km dojeżdżając do Ravenny. Jednak tuż przed wjazdem do samego miasta znajdujemy miejsce na schowanie się przed słońcem. Zatrzymujemy się na parkingu leśnym i przez ok. 2 h sobie odpoczywamy.

W tym czasie staram się też telefonicznie zarezerwować nasz powrót i noclegi w samym Rzymie. To już najwyższy czas! Andrzej sobie w najlepsze śpi…

Przejazd przez Ravennę jest koszmarem. Nikt nie wie gdzie przebiega nasza 254., na którą chcemy wjechać.

Każdy kieruje nas na wprost.. na wprost… na wprost… Drogi wskazują Cesenę, ale wjazd na autostradę, a tam rowery niemile widziane! Postanawiamy przejechać przez centrum miasta i odnaleźć naszą drogę. Udaje się! Droga jak najbardziej na Cesenę, ale nie ten numer. Ale jedziemy…

Na kilkanaście kilometrów przez Ceseną w miejscowości Casemurate, w parku postanawiamy rozbić namiot. Ale z tym trzeba poczekać do wyjścia ostatniego dziecka, których z każdą minutą przybywa coraz to więcej. Nie można tracić czasu. Postanawiam usiąść sobie przy ławeczce i opisać nasze dzisiejsze poczynania. Andrzej powoli odpływa, udając się w objęcia Morfeusza… Jest 22.30, a plac zabaw umiejscowiony w parku tętni życiem. Całe rodziny bawią się tu z dziećmi, które szaleją to jeżdżąc na samochodzikach, to grając w piłkę, to bawiąc się jakimiś świecącymi się w nocy paskami. Dopiero po 23.00 plac się opróżnia i można spokojnie przystąpić do kwaterunku w ciemnym zakątku parku. Z ulicy nas nie widać. A z rana postaramy się jak najszybciej wyruszyć. Wieczorną toaletę udało nam się odbyć w przydrożnej pompie.

Pod koniec dnia widać już było w oddali zarys nowych gór, w które nam przyjdzie niedługo wjechać.

Uwaga:

Za wszystko staram się płacić kartą VISA. Mam konto w PKO BP. Niestety w sklepach LIDL na terenie Włoch nie da się tą karta zapłacić! Dlatego też trzeba zawsze mieć w zanadrzu kilkadziesiąt euro wolnej gotówki, tym bardziej, że bankomatów tu jak na lekarstwo.